Mówi się

Ktoś dawno temu powiedział, że nie są straszne te potwory, które się od nas różnią. Straszne są te, które ludzi przypominają. Kryją w sobie ostrzeżenie, że to, co przytrafiło się im, może przytrafić się każdemu z nas. Myśląc w tej chwili o tych słowach wiem, że są prawdziwe. Przywołując wspomnienia tamtej nocy mam wrażenie, jakby były one jedynie snem; ulotną chwilą, powoli, lecz nieustępliwie zacierającą się w mojej pamięci. Myślę jednak, że powinnam rozpocząć od samego początku.

Inaczej wszystko byłoby jeszcze bardziej pogmatwane i bardziej niezrozumiałe niż już jest. Tak więc… Dawno, dawno temu.. Nie, nie. Stop. To nie ten rodzaj opowieści. Zacznijmy więc jeszcze raz. Uwielbiam Halloween. Zwłaszcza w Jorvik. Sprawia ono, że całą wyspę otula atmosfera tajemniczości, podekscytowania i mistyczności. Wtedy całe Jorvik staje się mroczne, a przez to jeszcze bardziej ciekawe i fascynujące. Świętowanie tu rozpoczyna się już tydzień przed Dniem Duchów.
To właśnie wtedy można ujrzeć pierwsze dynie, kupione u Jaspera; straszne dekoracje oraz stroje uszyte przez bojaźliwego krawca ze Srebrnej Polany. Przez cały tydzień poprzedzający święto można podziwiać jego dzieła, noszone z dumą przez mieszkańców wyspy. Takim właśnie sposobem, na czas Halloween, Jorvik zamienia się w miejsce pełne wampirów, duchów i mnóstwa innych przerażających upiorów. W tym czasie nawet najstarszym wyspiarzom udziela się atmosfera świętowania i nawet oni skłonni są do założenia mrożących krew w żyłach kostiumów.

Lecz tak naprawdę ducha jorveskiego Halloween napędza liczne grono młodzieży, mieszkające na wyspie. Gdy tylko gasną światła, a rodzice kładą się do snu, dzieciaki wyciągają spod poduszek opasłe tomy i czytają straszne historie, aby mieć co opowiadać sobie nawzajem przy ogniskach. Czasem nawet zdarza się spotkać małe grupki nastolatków, które to, wcześniej wymykając się z domów, szpecą po kątach, opowiadając sobie nawzajem stare legendy. A trzeba przyznać, że takich w Jorvik nie brakuje.

Każdy mieszkaniec zna historie o świetle Aideen, potworze z Głuchych Lasów czy o Jeźdźcach Dusz. Tak naprawdę większość ludzi w nie nie wierzy. Jednak młode umysły, tak bardzo spragnione fantazyjnych opowieści, chłoną je, jak gąbka wodę. Ja, natomiast, wychodzę z założenia, że czego nie widziałam, to nie istnieje. Czasami jednak przytrafiają się nam takie rzeczy, które nas wręcz zmuszają do wiary.

“Mówi się, że przybył do Jorvik dawno, dawno temu. Mówi się, że długo nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, aż w końcu zadomowił się w ciemnościach lasu, niedaleko wioski Valedale, teraz znanym jako Głuche Lasy”.

Będąc szczerą, to nigdy nie przepadałam za różnego rodzaju przebierankami. Nie znaczy to oczywiście, że nie świętowałam halloween. Co roku w Valedale spotykają się mieszkańcy wyspy, którzy obchodzą Święto Duchów w zupełnie inny sposób, niż reszta społeczeństwa. Co roku z wioski Vale można usłyszeć śpiewy, śmiech, a przede wszystkim niesamowite opowieści starszych mieszkańców. Tej nocy, jeśliby się dobrze przyjrzeć, można zobaczyć łunę nad koronami drzew, wydobywającą się z ogromnego ogniska, rozpalonego przy rzece. To właśnie tam wybieram się każdego Halloween.

A ten rok nie miał się różnić niczym innym. Gdy tylko zaczęło się ściemniać, ku uciesze przebranych dzieci, wystawiłam przed drzwi stoliczek z misą pełną cukierków, batonów i innych słodkości i popędziłam do stajni, aby wdrapać się na, wcześniej przygotowanego, Darkblood’a. Skierowałam konia w stronę Głuchych Lasów, mijając opuszczoną już stację wiertniczą GED. Chociaż firma, razem z władczym szefem, wyniosła się stąd dawno temu, nadal można zauważyć puste płaty ziemie, w miejscu gdzie stały ogromne, cuchnące ropą maszyny. Pokręciłam głową na wspomnienie problemów związanych z tym miejscem, po czym popędziłam konia, jak zwykle rzucając okiem na wysoko zawieszone balony. Wjeżdżając głębiej między drzewa skierowałam się na szeroką ścieżkę, otoczoną gdzieniegdzie drewnianym płotkiem.
 Wolałam się nie zgubić w szybko ciemniejącej gęstwinie. Będąc na niej spowolniłam konia, nie chcąc zbytnio go przemęczać. Sunęliśmy na przód, poruszając się w żółwim tempie, powoli przyzwyczajając oczy do mroku.

“Podobno najłatwiej jest go spotkać w Noc Duchów. Wtedy to, zwabiony dźwiękami i wszechobecnym poruszeniem, wychodzi z ukrycia w tylko sobie znanym celu”.

 Parę minut zajęło nam dotarcie do spalonego domku letniskowego. Spoglądając w jego kierunku, moje usta wygięły się w lekki uśmiech na wspomnienie przygód związanych z tym miejscem. Kto by pomyślał, że niezdarna rodzina turystów okaże się rodziną wyszkolonych szpiegów, którzy tyle wniosą do mojego życia. Uśmiech nie został jednak ze mną na długo. Od jakiegoś czasu na wyspie nie działo się nic ciekawego. Bądźmy szczerzy… Uciekające co tydzień kurczaki Sunfield’ów nie należą do fascynujących atrakcji.

 Potrząsnęłam lekko głową, aby opędzić się z myśli i wrócić do otaczającej mnie rzeczywistości. Już prawie minęliśmy wzgórze, na którym znajduje się domek, gdy kątem oka zobaczyłam białą smugę, szybko przemykającą między drzewami. Momentalnie wróciłam na ziemię, spinając przypadkiem wodze, przez co koń stanął w miejscu. Lekko poddenerwowana obejrzałam się dookoła. Chwilę potem zaśmiałam się z własnej głupoty. Poklepałam zwierzę po szyi i pozwoliłam ruszyć dalej, uspokajając się w duchu, że był to samotny lis lub inne leśne stworzenie. Cieszyłam się jedynie, że nie dostrzegł tego Kian. Trzeba przyznać, że do najodważniejszych nie należał. Co jak co, ale imię do niego zupełnie nie pasowało.

Często spłoszony nagłym dźwiękiem, uciekał z padoków i pastwisk, przez co musiałam za nim ganiać. Nigdy jednak się zbytnio tym nie przejmowałam - jako jedyny kary lipican na wyspie, wszyscy wiedzieli do kogo dzwonić, gdy błąkał się w okolicach stajni w poszukiwaniu jedzenia. Wracając do rzeczywistości - sunęliśmy dalej, a jedyne, co można było usłyszeć, to miarowy stukot kopyt i chrzęst pierwszych opadłych na ziemię liści. Cała droga przez Głuche Lasy zajęła nam niecałe pół godziny. Byliśmy już całkiem niedaleko wioski, gdy stukot kopyt Kian’a przerwał głośny szelest, dochodzący z pobliskich krzaków.

Niestety, nie uszło to uwadze konia, który, zaniepokojony podejrzanym dźwiękiem, stanowczo przyspieszył kroku. Rozejrzałam się, coraz bardziej zaniepokojona, lecz już po chwili dojechaliśmy na miejsce i miejsce moich rozmyślań zajęło machanie do znajomych. Nie zamierzałam tego roztrząsać, więc zepchnęłam martwienie się w dalsze zakamarki mojego umysłu. Postanowiłam po prostu dobrze się bawić. Rozsiodłałam Kian’a, poklepałam po szyi i wprowadziłam do w pełni wyposażonego boksu. Sama popędziłam w stronę coraz głośniejszego gwaru rozmów.

“Zdarzało się czasem spotkać w okolicach szczątki leśnej zwierzyny. Nikt jednak nazbyt się tym nie przejmował. Między drzewami lasu żyło wiele drapieżników, zdolnych do powalenia nawet dorosłej sarny”.

Cała zabawa zakończyła się grubo po północy, a uczestnicy imprezy zaczęli zbierać swoje rzeczy, aby chwilę potem wspólnie odejść do domów. Wioska powoli pustoszała, a ja zaczęłam kierować się w stronę stajni. Przechodząc przez most przystanęłam, tchnięta myślą o biednej Elizabeth, zmuszonej do samodzielnego sprzątania wszystkich pozostałości po zabawie. Rzuciłam szybkie spojrzenie na boks Kian’a i upewniona o obecności konia, zawróciłam w stronę dopiero co wygaszonego ogniska. Elizabeth poznałam już w moich pierwszych dniach na wyspie, kiedy to żyłam w przekonaniu, że mój pobyt tu ograniczony jest tylko i wyłącznie do wakacji. Druidka jest osobą, z którą mogę rozmawiać godzinami, nawet pomimo sporej różnicy wieku.

Wróciłam do przyjaciółki, krzątającej się wokół paleniska. Zbieranie porzuconych plastikowych kubeczków i talerzyków zajęło nam stosunkowo mało czasu. Zaraz po tym wspólnie skierowałyśmy się do ogniska, aby szybko uprzątnąć resztki jedzenia oraz porządnie dogasić ogień, nie chcąc, aby przyciągnęły dzikie zwierzęta, kryjące się w lesie. Całość zajęła nam niespełna godzinę, lecz wystarczyło to, abym skazana była na samotny powrót do domu. Pożegnałam się z Beth i pognałam do stajni w celu przygotowania Darkblood’a do drogi. Na mój widok koń radośnie zastrzygł uszami i cicho parsknął. Ostatni raz rzuciłam okiem na cichą, ciemną wioskę i wjechałam w mrok lasu.

“Tych, którzy go widzieli jest niewielu. Ci, którzy nie mieli szansy go zobaczyć z pewnością nie chcą przez to przechodzić. Istnieje mnóstwo opisów tego, jak wygląda, a każdy różni się od poprzedniego. Jednakże jedno we wszystkich historiach jest wspólne - gdy go ujrzysz, już nigdy nie opędzisz się od uczucia, że coś cię obserwuje i zawsze przy tobie jest”.

Nigdy nie bałam się ciemności. Nigdy nie zapalałam światła w korytarzu, gdy zmierzałam w nocy do łazienki. Mrok nigdy mnie nie niepokoił. Jednak jadąc przez ciemny, nieprzenikniony las niejednokrotnie przeszedł mi po plecach lodowaty dreszcz. W tamtej chwili moja czujność była wzmożona do tego stopnia, że każdy szelest i szmer sprawiały, że spinałam mięśnie do granic możliwości. Przejechaliśmy prawie połowę drogi przez las, gdy nagle, parę metrów przed nami, drogą przemknęło z nadludzką prędkością trupioblade stworzenie. Następne wydarzenia przebiegły niespodziewanie szybko.

Nim się obejrzałam, twardo wylądowałam na ziemi, obserwując niknącego w mroku, spłoszonego Kian’a, który chwilę wcześniej zrzucił mnie ze swojego grzbietu. Martwiąc się o tchórzliwego konia, zebrałam się szybko z drogi, pocieszając się faktem, że Dragonblood’a zna cała wyspa. Rozejrzałam się czujnie dookoła, sprawdzając czy tajmnicze zwierzę nie czai się gdzieś niedaleko. Serce biło mi niesamowicie szybko, zagłuszając wszystkie dźwięki z zewnątrz. Moje myśli próbowały ogarnąć to, co przed chwilą zobaczyłam, a umysł starał się to wszystko jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Nagle zdałam sobie sprawę z punktu, w którym stałam. Podeszłam do wysoko wznoszącej się stromej skarpy, otaczającej drogę. Właśnie zaczęłam zastanawiać się, jakie zwierzę jest zdolne do wspięcia się na prawie pionową ścianę, gdy kątem oka dostrzegłam białą smugę, przemykającą między drzewami.

 “Świadkowie mówią, że porusza się niesamowicie szybko. Jest także nadzwyczaj zwinny i gibki. Na tyle, że człowiek z starciu z nim nie ma żadnych, nawet najmniejszych szans”.

Nie wiedziałam czym jest ta istota, ani jak wygląda. Jedyne co wiedziałam, to że jest gdzieś w pobliżu i nie ma dobrych zamiarów. Zdawałam sobie sprawę, że muszę jak najszybciej wydostać się na otwartą przestrzeń. Powoli kierowałam się w stronę wiatraka Will’a, skąd droga do domu byłaby już prosta i szybka. Stawiałam kroki lekko i wolno, aby nie zwabić stworzenia nadmiernym ruchem. Próbowałam także przebić się przez moje głośno bijące serce, aby móc usłyszeć coś więcej oprócz dudnienia. Moje mięśnie były napięte do granic możliwości, a krew aż pulsowała w koniuszkach palców. Parę minut później, gdy myślałam, że stworzenie zniknęło na dobre, usłyszałam donośny szelest i nieprawodpodobnie wysokie wycie, które nie należało do żadnego znanego mi zwierzęcia. W tamtej chwili moje nerwy puściły, a nogi razem z całym ciałem zerwały się do biegu.

Moje sztyblety głośno chrzęściły na piaskowej drodze, lecz nie na tyle, żeby zagłuszyć szelest liści na lewo ode mnie. Niewiele myśląc skręciłam ostro w prawo, wbiegając w gęste krzaki. Cienkie gałązki smagały mnie ostro po twarzy, a liście wczepiały się w jasne włosy. W tamtej chwili jednak niezbyt mnie to interesowało. Najważniejsze było dla mnie zgubienie ścigającego mnie stworzenia. Moje buty ciszej sunęły po podszyciu, dzięki czemu mogłam lepiej oszacować odległość od napastnika.

 Wiedziałam, że biegnąc nie mam z nim żadnych szans. Dostatecznie zaprezentował swoje umiejętności, żebym wiedziała, że jest nadludzko szybki. Jedyne, co mogłam zrobić to ukryć się i czekać na cud. Na szczęście dobre miejsce na kryjówkę nadarzyło się dosyć szybko. Zgrabnie wślizgnęłam się pod wygięte korzenie potężnego dębu, ukryte za krzewami. Kryjówka nie była idealna, lecz nie zamierzałam wybrzydzać. Zakryłam dłonią nos i usta, aby wyciszyć urywany oddech, przypominający dyszenie Techno po wyczerpującej zabawie. Powoli uspokoiłam oszalałe serce, obserwując kawałek lasu, widoczny przez szczeliny między liśćmi. Krew szumiała mi w głowie na tyle głośno, że, oprócz niej, kompletnie nic nie słyszałam. W ostatniej chwili powstrzymałam mięśnie od nerwowego wyskoku, gdy blada istota pojawiła się niedaleko miejsca mojego ukrycia. Szeroko otworzyłam oczy, próbując ogarnąć umysłem to, co widziałam.

 “Wszystkie opisy jego wyglądu sprowadzają się do jednego wniosku - ktokolwiek zdołał go zobaczyć i przeżyć, chciał jak najszybciej o nim zapomnieć”.

 Lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach po raz setny tej nocy. Stworzenie stało w odległości paru metrów ode mnie i nie przypominało mi nic co do tej pory widziałam. To “coś” poruszało się na czterech chudych, długich kończynach, przypominających ręce i nogi, które zakończone były długimi palcami o szpiczastych paznokciach. Istota przystanęła, widocznie nasłuchując, aby sekundę później przesunąć się kawałek w bok. Plecy miała mocno zgarbione, zakończone u góry długą, chudą szyją, na której znajdowała się podłużna głowa. Całkowicie gładkie ciało, bez żadnego owłosienia aż błyszczało w świetle księżyca. Lecz najgorsza ze wszystkiego była twarz dziwnego stworzenia.

 Usta makabrycznie uchylone, ukazujące rzędy ostrych i cienkich jak igły zębów, a oczy całkowicie czarne, jakby zalane smołą. Jedynym pocieszeniem był brak nosa, który mógł łatwo zdradzić moją kryjówkę. Chwilę później stworzenie zerwało się i odbiegło, dziwnie charcząc. Zszokowana postanowiłam odczekać chwilę, aby mieć pewność, że nie coś nie czai się w pobliżu. Po paru minutach wybiegłam z kryjówki, kierując się w stronę Srebrnej Polany. Pięć minut później, będąc na skraju lasu, tuż przy młynie, odetchnęłam z ulgą na dźwięk bawiących się w mieście ludzi.

Przystanęłam na chwilę obok wzgórza i przy akompaniamencie skrzypienia łopat wiatraka spojrzałam w głąb lasu. Idąc w stronę drogi byłam niemal pewna, że słyszałam odległe wycie, przypominające skowyt wilka.

“W gruncie rzeczy mało o nim wiadomo. Głownie ze względu na to, że niewielu przeżyło spotkanie z nim. A jeszcze mniej ma ochotę o nim rozmawiać”.

 Grupka dziewczyn spojrzała niepewnie po sobie, a ogień oświetlał ich twarze, sprawiając, że atmosfera była jeszcze bardziej tajemnicza. Naokoło panowały nieprzeniknione ciemności, a jedyne co wyróżniało się w mroku były białe stroje członkiń Frost Hearts.
- Ale… to tylko głupia opowiastka, prawda? - spytała jedna z nich, niepewnym głosem.
 - Jasne, że tak, Katie - odpowiedziałam, okrążając ognisko i wciskając się pomiędzy nią, a Ade. - Nie ma się czego bać… Chyba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz